Niezależnie od narodowości i koloru skóry najnowsza generacja
inwestorów w tym oto roku namacalnie poznała na swojej skórze znaczenie słowa
bessa. Wobec powagi załamania gospodarczego termin ten i tak należy uznać za
eufemizm. A jeszcze kilkanaście miesięcy temu próbowano udawać, że jest tak
pięknie i beztrosko.
Tymczasem wedle prawidła „więcej pijesz - mocniejszego masz
kaca" przeciąganie znieczulicy na nadciągającą recesję nie tylko odroczyło
wyrok, ale znacznie zwiększyło jego wymiar.
Najgrubsze od całych dekad giełdowe minusy w skali roku zniweczyły dorobek
prawie pięciu lat hossy. Bezlitośnie obnażono naiwność kilku haseł
inwestycyjnych i wizji gospodarczych, lansowanych na wyznaczniki lepszej jakości
mającej generować wieczny strumień bogactwa. W gruzach legły kolejno: carry
trade, „decoupling", miraż krajów BRIC czy Next-11. Płonnymi się okazały
zapewnienia, jakoby kryzys śmieciowych kredytów subprime miał pozostać lokalnym
problemem bez wpływu na realną gospodarkę. Na zasadzie znanego w teorii chaosu
deterministycznego „efektu motyla" przebita w USA bańka
kredytowo-nieruchomościowa rozesłała swą negatywną energię za ocean i
wprowadziła ceny mieszkań w licznych krajach Europy na równię pochyłą.
Rzutem na taśmę zdołano jeszcze rozdmuchać megabąbel na metalach
przemysłowych oraz surowcach energetycznych i rolnych, który także pękł z
głośnym hukiem. Było to już agonalne tchnienie dzikiej spekulacji, podzwonne
hossy na wszelkich klasach aktywów pompowanych za pożyczone, powtórzmy:
pożyczone pieniądze (czytaj: do zwrotu kiedyś). Rynki kredytowe weszły w fazę
zlodowacenia w pełni adekwatnego do wcześniejszego niezdrowego przegrzania.
Paraliż wzajemnego zaufania doprowadził do strukturalnej, jakościowej zmiany w
dynamice całych gospodarek. Dumne, prężne banki inwestycyjne stanęły nad
czeluścią niebytu, w którą liczne z nich powinny były wpaść. Ale wpadli weń
bardzo nieliczni, a to dzięki socjalistycznemu rozmywaniu odpowiedzialności tak
niewielu nietykalnych (bankierów) za pomocą setek miliardów wszelakiej waluty,
ostatecznie wyłożonej przez nas wszystkich.
Kolokwialnie rzecz ujmując, wszędzie pękły rozpalone do czerwoności lewary.
Rok 2008 metaforycznie można nazwać rokiem pożaru w fabryce fajerwerków ze
wszystkimi tego tragicznymi konsekwencjami. Przez cały styczeń 2009 będziemy
epatowani dramatycznymi podsumowaniami i statystykami z mijającego roku na
giełdach. Dlatego tutaj pozwólmy sobie na abstrahowanie od nieprzebranych
zestawień i liczb, za to spróbujmy (subiektywnie) wskazać najbardziej
spektakularne wydarzenia finansowe AD 2008 (ze świadomością, że poniższa lista
nie wyczerpuje tematu) oraz pokusić się o kilka prognoz natury jakościowej na
nowy rok. Wiele z omawianych wydarzeń pozostaje we wzajemnych relacjach
przyczynowo-skutkowych.
1. Czerwony październik i deszcz pieniędzy rządowych
Giełdowe powiedzenie: „jaki styczeń, taki cały rok" tym razem sprawdziło się
idealnie. Po defekcie stycznia przez kolejne pół roku z okładem zdołano na
indeksach giełdowych wygenerować nędzne korekcyjne fale (a raczej ząbki), po
których nadchodziły kolejne zniżki. Prawdziwy wodospad nadszedł z przytupem na
początku jesieni, gdy upadający Lehmann Brothers uświadomił wszem i wobec, że
jednak w systemie jest poważny problem lub używając języka komputerowego,
krytyczny wyjątek. Pośród tąpnięć rzędu 8-10 proc. w skali dnia na czołówki
serwisów poczęły wypełzać słowa dotąd zakazane: krach, kryzys, recesja. Dość
przypomnieć, że wskaźnik Dow Jones Industrial Average od końcówki września do
dołka z połowy listopada zapadł się o 4000 punktów, a nasz zacny WIG20 w ciągu
18 październikowych sesji zjechał o 1000 pkt, czyli o 40 proc. Rynki wschodzące
stały się rynkami schodzącymi, gdyż to one zawsze płacą największą cenę za
zbiorowy powrót świadomości ryzyka.
Straty z kryzysu subprime sięgają już biliona dolarów, przy czym wobec faktu
że kryzys się rozlał na inne sfery trudno o kategoryzację źródeł tych strat.
Plan Paulsona i pompowanie pieniędzy w wysychające rynki ma zastopować staczanie
się gospodarki amerykańskiej w przepaść. Skoordynowane akcje pomocowe mnożą się
również w Europie Zachodniej, a za słowem bail-out stoi de facto upaństwowienie
licznych instytucji wraz z rozmywaniem odpowiedzialności głównych aktorów
poprzednich wypaczeń. Trudno nawet zliczyć, na jaką łączną kwotę opiewają
obietnice wyborcze Barracka Obamy.
Co najgorsze, stopy dolarowe kilkoma szybkimi ruchami ścięto do zera, a więc
nie wyciągnięto wniosków z błędów ery Greenspana. Nadal uważa się, że dodruk
pieniędzy stanowi remedium na każde dolegliwości, w rzeczywistości natomiast
zamyka się koło coraz bardziej niszczycielskiej machiny cyklicznych boomów i
załamań. Stanowi to pożywkę dla powrotu napięć inflacyjnych i nowej fali
megaspekulacji zrodzonej przez tani pieniądz. I przypuszczalnie będzie to już
absolutnie ostatni taki boom za czasów kapitalizmu w obecnym kształcie, po czym
po kilkuletnim okresie indukowanej prosperity nastąpi krach jeszcze większy i
ostateczny.
2. Ropna gorączka
Pośród gwałtownie hamującej globalnej gospodarki odpowiednie grupy interesów
podjęły duży wysiłek w kierunku zasiewu propagandy o topniejących w oczach
zasobach ropy. Temat został podchwycony na kilku odmiennych frontach: od
spekulacyjnych przedsięwzięć tytułujących się mylnie funduszami hedgingowymi
(odsyłam do definicji słowa hedging), przez siejący nagonkę kartel OPEC, a
skończywszy na Rosji tęskniącej za swoją imperialną potęgą. Najbardziej skrajną
prognozą ceny ropy, jaką zdołałem wychwycić było 400 dolarów za baryłkę (szef
OPEC, Algierczyk Chekib Khelil pod koniec czerwca 2008). Rosyjscy możnowładcy
bez zażenowania sypali z kapelusza wycenami 200-250 dol. U szczytu ropnej bańki
szacowano, że na giełdach towarowych otwarte kontrakty terminowe w rękach
spekulantów opiewały na ponad miliard baryłek. Oceniano też, że spekulacyjny
narzut cenowy mógł sięgać wtedy nawet 50 dolarów na baryłce.
Jesienna, najbardziej jak dotąd dramatyczna odsłona kryzysu przyspieszyła
falę spadkową wskutek panicznego ucinania długich pozycji. Z opóźnieniem
uświadomiono sobie, że globalna recesja przełoży się na drastyczny spadek popytu
na ropę. Zdecydowane cięcia wydobycia przez kartel OPEC są dostosowaniem
wolumenu do słabnącego zapotrzebowania. Niedawno cena baryłki wyznaczyła lokalne
minimum w okolicy 35 dolarów, co daje spadek od szczytu o 75 proc. Jednakże nowa
odsłona intifady na Bliskim Wschodzie oraz jakiekolwiek dalsze zaostrzanie
retoryki ze strony Rosji władne są wywołać gwałtowne zwyżki ceny czarnego złota,
choć nie w skali widzianej do połowy 2008 r. Warto także obserwować na ile mocno
ukonstytuuje się kartel gazowy, co oprócz dużej zmienności cen gazu może
wywoływać dalsze napięcia geopolityczne.
3. Rzeź deweloperów
Indeks WIG-Deweloperzy od chwili powołania go do życia w połowie czerwca 2007
doznaje jednej bardzo stałej tendencji: ciągle spada. Jak dotąd o 75 proc., choć
należy mieć na uwadze dominację w nim dwóch zaledwie spółek (GTC i Echo
odpowiadają za 70 proc. indeksu). Swoim zachowaniem od samych narodzin
niewygodnie kontrastował z szampańskimi nastrojami przedstawicieli branży, bo
przecież „mieszkania mogą wyłącznie drożeć".
Spadki cen na rynku wtórnym trwające już niemal 2 lata musiały się przełożyć
na przeceny nowych lokali. Jak na razie skromne, ale ta skromność nie wytrzyma
presji czasu i rachunku ekonomicznego. Kompletny zastój sprzedaży to czytelny
sygnał, że należy odważnie zejść z cenami, no chyba, że chce się popadać w coraz
większe koszty i grawitować ku upadłości lub w najlepszym razie zostać przejętym
na fali nieuchronnej konsolidacji. Pomimo zastopowania nowych projektów zapasy
czekających na nabywców lokali są bardzo duże i upłynie kilka lat zanim korek
ten zostanie rozładowany. Szczątkowy popyt skierował się ku rynkowi wtórnemu,
gdzie spadki dochodzą do 15-20 proc. w skali roku. Ciężko o precyzyjne
statystyki, gdyż liczne opracowania bazują na cenach ofertowych, które są
zazwyczaj pobożnymi życzeniami niedoszłych sprzedawców.
Wzrost podaży towaru musi wywołać spadek cen i to niezależnie czy mówimy o
wołowinie, ciecierzycy, usługach notarialnych czy mieszkaniach. W br. oddanych
zostało do użytku około 150 tys. nowych lokali, co oznacza wzrost o 35 tys.
względem 2007 r., natomiast w 2006 oddano 95 tys. Kredytowe zlodowacenie
dodatkowo powiększa nierównowagę popytu i podaży. Czyli drożej jeszcze przez
długi czas nie będzie nawet gdyby RPP obniżyła główną stopę złotową do 4 proc.
Natomiast taniej jak najbardziej być może i to nawet o 15-20 proc. w przypadku
rynku pierwotnego (w miejsce długotrwałego quasi-oligopolu powinniśmy wreszcie
doczekać się prawdziwej konkurencji cenowej). Znakami mizernych realiów branży i nie mniej ciemnych zapatrywań na
przyszłość stały się kolejno: przeceny akcji deweloperów nieraz o 90 proc.
(subindeks WIG-Deweloperzy spadł od swojego debiutu sprzed półtora roku o ponad
80 proc.); mocne korekty naiwnych prognoz finansowych; wreszcie, pojawiające się
publiczne wypowiedzi szefów spółek, że faktycznie nie jest dobrze (lepiej
zaniechać medialnej gry późno niż wcale). Należy także wspomnieć o projekcie Sky
Tower we Wrocławiu, w którym najpierw zmniejszono liczbę lokali (życzono sobie
za metr kwadratowy od kilkunastu do ponad 20 tysięcy zł), a który następnie
zawieszono (budowla nadal nie wyszła z poziomu gleby). Paradoksalnie, jak w
każdej branży, jest to dobry czas na rozpoczęcie procesu konsolidacji w branży.
Zadanie należy powierzyć jedynie wybitnie odważnym i pewnym siebie. Jeśli takowi
się znajdą, to nie należy wykluczyć pokaźnych zarobków z niektórych akcji spółek
deweloperskich.
4. Walutowe turbulencje
Gonitwa za tanio pożyczonym pieniądzem dobiegła końca. Już nikogo nie kusi,
aby lewarować się w Japonii celem uzyskania kokosów np. z obligacji tureckich.
Mgłą zapomnienia okrywane są poziomy ponad 100 jenów tudzież 2 zł za dolara
amerykańskiego. Siła wielu walut rynków wschodzących wynikała w dużej mierze z
nadużywania procederu carry trade.
W kryzysowych okolicznościach nadszedł czas delewarowania, czyli procesu
odwrotnego, który przybrał kształt bezładnej ewakuacji z rynków. Dolar zdrożał
względem złotego o ponad 50 proc. w ciągu 3 miesięcy, natomiast jen wobec dolara
umocnił się do poziomów niewidzianych od lat 80. ubiegłego wieku (siła jena
szczególnie mocno uderza w kondycję gospodarki japońskiej). Postępuje skokowa
dewaluacja rubla, a ukraińska hrywna przeżywa dramat (dolar zdrożał w tej
walucie dwukrotnie od lata). Kapitał z opóźnieniem ucieka do inwestycji
bezpiecznych, a za synonim takowych nadal uchodzą amerykańskie papiery dłużne
(pytanie: ile jeszcze można ujechać na historycznej, a dziś coraz bardziej
dyskusyjnej reputacji?). Wyjątkowo źle się dzieje w Wielkiej Brytanii, co widać
po funcie wycenianym już porównywalnie z euro.
System naczyń połączonych jest bardziej rozbudowany niż się wydawało nawet
przedstawicielom rządu. Polska nie jest spokojną przystanią odporną na światową
burzę, toteż i u nas podaż kredytów hipotecznych gwałtownie wyschła. Zwłaszcza
tych walutowych. Kampania promocji kredytów mieszkaniowych denominowanych we
frankach bujnie rozkwitła w chwili gdy kończyła się era napompowanej jak balon
złotówki. Przy dzisiejszym kursie 2,75 świeżo upieczonym kredytobiorcom
miesięczna rata skoczyła o dobre 150-200 zł.
Obecnie panuje negatywny sentyment wokół walut rynków wschodzących z wydatnym
akcentem niechęci kierowanej ku Polsce. Dochodzą do tego niedawne kontrowersyjne
zachowania niektórych instytucji finansowych. Swej sztucznej siły sprzed pół
roku złotówka nie odzyska, a jej ewentualna dalsza słabość zależeć będzie
najmocniej od dwóch czynników: skali recesji w Zachodniej Europie (od której
nasza gospodarka jest dość silnie zależna) oraz głębokości redukcji stóp przez
RPP. Tak duża skala niepewności czyni wybitnie trudnym planowanie finansowe
wielu przedsiębiorstw handlujących z zagranicą.
5. "Toksyczne" opcje walutowe
Niezgłębioną tajemnicą pozostanie to, w jaki sposób setki polskich firm
(również giełdowych) uległy zbiorowej hipnozie i dały się złapać w sidła opcji
walutowych. „Nagle", bo po 5 latach trendu umacniania się złotówki udzielił się
powszechny pęd do zabezpieczania wpływów z eksportu przed dalszym jej
umacnianiem. Katatonia ta zsynchronizowała się czasowo (przypadek?) z masowym
nakłanianiem klientów detalicznych na hipoteczne kredyty we frankach po kursie
około 2 zł.
Nie byłoby nic złego w samym zabezpieczaniu, czyli hedgingu. Ale eksplozja
strat z tytułu wystawionych opcji każe pytać, w którym miejscu hedging został
zastąpiony samobójczą spekulacją. W przypadku wielu firm wyparował dorobek kilku
lat działalności, ba powstały wielkie zobowiązania. Bardzo prawdopodobne jest,
że firmy zajęły niesymetryczne pozycje w opcjach. Jedną z takich złożonych
strategii mogły być: nabycie długiej opcji put na kurs wymiany euro lub dolara
do złotówki (czyli gra na dalsze umocnienie złotego) powiązane z wystawieniem
opcji call ale po nieco wyższej cenie wykonania. Haczyk mógł tkwić w barierowym
charakterze opcji call, które mogły się aktywować np. po osłabieniu złotego do
3,6 za euro z ceną wykonania 3,4 generując w sposób nagły duże zobowiązania.
Ocenia się, że straty ogółem sięgną kilku miliardów złotych, przy czym światło
dzienne ujrzy tylko część strat zanotowanych przez spółki akcyjne zobowiązane do
publikacji raportów okresowych.
6. Islandia
Iceland czyli dosłownie kraj lodu. Zlodowacenie przybrało wybitnie ostrą
formę w postaci - nie oszukujmy się - bankructwa państwa. Gejzery kredytów
musiały się kiedyś wyczerpać. Przed początkiem końca aktywa islandzkiego sektora
bankowego zbliżyły się do 10-krotności tamtejszego produktu krajowego. Banki
począwszy od prywatyzacji sektora w 2000 r. dokonywały ekspansji na rynkach
zagranicznych, przy czym w ostatnich latach mocno wzrósł odsetek finansowania
zagranicznego. Wszystko zdawało się dobrze funkcjonować dopóki waluta tego
320-tysięcznego wyspiarskiego tygrysa nie zaczęła popadać w tarapaty. Kulminacja
dramatu nastała wraz z jesiennym globalnym załamaniem, choć symptomy zagrożenia
pojawiły się już wcześniej.
6 października 2008 r. premier Islandii w swej odezwie do narodu przestrzegł
przed możliwością bankructwa państwa. Równocześnie podjęto akcję nacjonalizacji
zagrożonych banków (Glitnir, Landsbanki, Kaupthing). Gwałtownie wzrosło napięcie
w relacjach z Wielką Brytanią, której obywatele nie mogli wycofać depozytów z
Landsbanki. Inflacja i stopy procentowe osiągnęły dwucyfrowe poziomy
(odpowiednio 12 i 15,5 proc.), a w mediach pojawiły się nawet pogłoski o
rosyjskim ratunku dla tonącej wyspy. Międzynarodowy Fundusz Walutowy wyasygnował
2,1 mld euro na stabilizację, choć ocenia się że potrzebne jest drugie tyle z
nawiązką. Cały ten rozgardiasz spowodowany nadmiernym lewarowaniem wywołał
protesty społeczne, a indeks giełdy w Reykjaviku OMX-15 spadł 14 października po
wznowieniu handlu o 76 proc.
7. (Akcyjny) upadek Nowej Europy
Pamięta ktoś jeszcze wielki szum inwestycyjny wokół wspaniałych,
perspektywicznych, mających dać ponadprzeciętne zyski rynków krajów tzw. Nowej
Europy? Byłoby wspaniale, gdyby kampanię tę uruchomiono najpóźniej w 2005 r. W
rzeczywistości manię tę medialnie sprowokowano w czerwcu 2007 r., a nastawione
na prowizję ze sprzedaży jednostek funduszy gadające głowy z branży TFI wieściły
świetlaną przyszłość tej klasy aktywów.
Wrodzona niechęć do zachowań stadnych sprowokowała mnie w listopadzie 2007 r.
do opracowania materiału pt. „Spóźnieni poszukiwacze zysków", w którym m. in.
odsłaniałem gromadzące się czarne chmury nad opanowanymi przez bąble
spekulacyjne rynkami Nowej Europy. Polakowi-szarakowi który dał się wciągnąć w
tłumną nagonkę każdej zainwestowanej złotówki pozostało ledwie dwadzieścia kilka
groszy. Utopijne wizje kokosowych zysków rozpierzchły się wskutek krachu, który
niedoszłe zyski przekuł w straty sięgające - w zależności od giełdy - nawet 70
proc.
Dzieła zniszczenia dokonało załamanie kursów walut tych krajów względem
dolara i euro (np. skok z 5 na 10 hrywien za dolara). Dotkliwie ucierpiały
niedawne bałtyckie tygrysy: Łotwa i Estonia, których niedawne dwucyfrowe tempo
rozwoju przerodziło się w recesję naznaczoną spadkiem PKB o 4-5 proc. Tutaj był
nieco podobny mechanizm jak w Islandii, tzn. posiłkowano się zbyt łatwo
dostępnym kredytem, pompując bańki na lokalnych rynkach nieruchomości i ogólnie
przegrzewając gospodarki. Giełdy w Tallinie i Rydze spadły w ciągu roku o ok. 70
proc., podobny jest wymiar poakcesyjnej bessy w Rumunii i Bułgarii.
Nie lepiej jest na Ukrainie, której PKB wedle i tak ostrożnych prognoz
skurczy się w 2009 r. o 5 proc. (mówi się też o spadku o 7 proc.) Załamanie w
przemyśle stalowym oraz niepewna sytuacja polityczna stanowią tło dla inflacji
przekraczającej 20 proc. Fatalnie sytuacja wygląda w uzależnionej od przemysłu
surowcowego Rosji, która systematycznie dewaluuje rubla. Giełdy w Moskwie
tąpnęły o blisko 80 proc. w ciągu pół roku, co się nie przypadkowo zbiegło z
coraz ostrzejszą retoryką geopolityczną władz na Kremlu.
Operacja w Gruzji okazała się bardzo kosztowna, gdyż w samym pierwszym
tygodniu po ofensywie z Rosji odpłynęło przynajmniej 15 miliardów dolarów. Od
tamtego czasu rezerwy walutowe topnieją w oczach: z 600 mld dol. jeszcze w
sierpniu do ok. 450 mld obecnie. Mnożą się zatory płatnicze w
przedsiębiorstwach, co rodzi ryzyko społecznej destabilizacji kraju. W przyszłym
roku zagości deficyt budżetowy rzędu 70 mld dolarów. Kurczą się majątki
rosyjskich oligarchów, którzy w każdym przypadku nieposłuszeństwa wobec władz
mogą zostać wydziedziczeni. Nie widać specjalnie mocnych przesłanek, aby Nowa
Europa stała się hitem inwestycyjnym w nadchodzącym roku, choć nie można
wykluczyć silnych korekcyjnych odreagowań.
Podsumowanie podsumowania
W grudniu 2007 r. napisałem, że w obecnym, mijającym roku żadnych cudów na
kształt drugiej Irlandii nie będzie i faktycznie nie było. Nie było ich także w
skali globalnej, gdzie zwyciężyły zimne realia gospodarcze zaklęte w niskich
odczytach kluczowych zmiennych makroekonomicznych. I to do nich giełdom przyszło
się dostosować, bo przecież nie ogon macha psem. Kapitalizacja giełd uszczuplona
w ciągu roku o 40, 50 czy więcej procent to niebagatelny, niszczycielski wyczyn,
po którym w naturalny sposób oczekuje się odreagowania. Mijający rok można
nazwać czasem prawdy, który ujawnił toksyczny wpływ na całe gospodarki
piętrzących się przez długie lata patologii w sektorze finansowym. Każdy brak
umiaru ostatecznie okazuje się zgubny, a ogromny wymiar strat jest zasługą
przerośniętego rynku instrumentów pochodnych. Czy normalne jest, aby był on
kilkadziesiąt razy większy niż realna gospodarka mierzona wytworzonym produktem?
W najbliższym roku cudów również nie będzie, no chyba że ziści się zapisany w
budżecie 3,7-procentowy wzrost PKB. Na pocieszenie można dodać, iż będzie
również dalszych bessowych fajerwerków w obserwowanej dotąd skali. Z drugiej
strony, na pewno w oczy nie zajrzy nam nuda, gdyż każde większe szarpnięcie
indeksów w górę będzie rodziło pytania o nadejście nowej hossy. W najbliższej
zimowej perspektywie przyjdzie rynkom przełknąć fatalne dane z USA, na czele z
nadal rosnącym bezrobociem oraz odczytem PKB za ostatni kwartał 2008. Co do tej
ostatniej statystyki pytanie nie jest natury: czy spadnie ale: o ile spadnie -
mówi się nawet o 6 proc. W takiej sytuacji nie powinna dziwić jeszcze jedna
silna fala spadkowa, sprowadzająca indeks Dow Jones Industrial Average poniżej
7000 pkt. Na naszej giełdzie ujawniony zostanie rozmiar zniszczeń poczynionych
przez chybioną spekulację opcjami walutowymi i niektóre spółki mogą tego nie
przetrwać.
Jeśli październikowe dołki miałyby zostać poprawione, to stanie się to raczej
w pierwszej połowie roku. W dłuższym horyzoncie jednak bardzo niskie stopy
sprowokują kapitał do zainteresowania się akcjami kosztem obligacji. Zatem w
dalszej części roku może istnieć pole do popisu dla tzw. smart money, czyli
trafnych i długoterminowo zyskownych inwestycji wyprzedzających działania tłumu.
Pośród ogółu rozstrzelonych prognoz wszelakiego rodzaju można być w miarę pewnym
jednego wyniku: strumień danin dla państwa z tytułu podatku giełdowego w
najbliższych latach dramatycznie wyschnie, co tym bardziej zrodzi pytania o
zasadność tego obciążenia w kontekście kosztów jego egzekucji.