Na tym tle błyszczy Dow Jones Transportation Average (DJIA) z ujemnym dorobkiem
oscylującym wokół 30 proc., choć nie brak także zjazdów o ponad 60 proc. Niezależnie od stażu poszczególnych indeksów oznacza to, że jeden zaledwie rok
wystarczył do zniesienia ponad dwóch trzecich wzrostowego dorobku całej fali
hossy z lat 2003-2007.
Jakby mało było nerwowości, niepewności jutra i obaw o skalę globalnej
recesji, to na dokładkę zakończenie roku serwuje nam nową odsłonę
izraelsko-palestyńskiej krwawej konfrontacji. Abstrahując od trzycyfrowej już
liczby ofiar w ciągu kilku ostatnich dni (najwięcej od Wojny Sześciodniowej z
1967 r.), beneficjentem tych walk stała się ropa, która przy cenie 35 dol. za
baryłkę rozpoczęła dynamiczny rajd w górę. Powagi sytuacji dodaje fakt
mobilizacji izraelskich rezerwistów. Mając na uwadze nieprzewidywalność polityki
Iranu oraz nasilenie gazowych szantaży przez Rosję (rzekome 2 miliardy dolarów
zadłużenia Ukrainy może spowodować zaburzenie dostaw gazu do Europy Zachodniej),
należy spodziewać się w przyszłym roku gwałtownych ruchów na rynku surowców
energetycznych. W chwilach eskalacji napięć nastąpią znaczące zwyżki, które
powinny być równie dynamicznie korygowane za sprawą marnych fundamentów
globalnej gospodarki, co przecież ogranicza popyt.
Szczególnie niepewna staje się sytuacja makroekonomiczna Rosji, czego nie
zmieni wzrost notowań ropy nawet do 60 dolarów. W nadchodzącym roku kraj ten
przypuszczalnie zanotuje pierwszy od dekady deficyt budżetowy i będzie to od
razu ostre uderzenie: jego wielkość tamtejsze ministerstwo finansów szacuje się
na 69 mld dol. Ocenia się, że do zbilansowania rosyjskiego budżetu niezbędna
jest wycena baryłki w okolicach 70 dol. (gatunek uralski jest tańszy o kilka
dolarów niż Brent). W połączeniu z pełzającą dewaluacją rubla, który właśnie
notuje minima wszech czasów wobec euro, jest to bardzo niebezpieczny koktajl.
Pamiętać należy, że od sierpnia rezerwy walutowe Rosji stopniały o jedną czwartą
do 450 mld dol. Wiadomo nie od dziś, że wojownicza retoryka państw mających
niewiele wspólnego z demokracją nasila się w okresach chwiania się ich potęgi.
Spadek moskiewskiej giełdy o 75 proc. w ciągu 5 miesięcy mówi sam za siebie, a
pośród kryzysu dokonuje się również cicha nacjonalizacja potężnie zadłużonych
rosyjskich potęg stalowych i wydobywczych (Rusal, Norylsk Nikiel).
Pomimo natłoku tych niepokojących sygnałów bieżący tydzień pod względem
notowań będzie zdegenerowany. Na warszawskiej giełdzie ostatnim poważnym dniem
handlu będzie wtorek, gdyż w Sylwestra na parkiecie pozostaną tylko indywidua z
głębokim uzależnieniem. W piątek, 2 stycznia postanowiono sesję odwołać (nawet
całkiem słusznie, gdyż po trudach noworocznych imprez być może mnożyłyby się
przypadki „błędnego" wklepania zleceń destabilizujących rynek).
Jutro warto będzie zawiesić oko na odczycie naszego deficytu obrotów
bieżących, który w mijającym kwartale mógł wynieść niemal 4,5 mld euro. Jest to
ostatnio nieco zapomniana miara kondycji gospodarki, a na pierwszy plan w
mediach wybija się PKB. Tymczasem deficyt ten od kilku miesięcy zagnieździł się
na poziomach grubo wyższych niż 1 mld euro miesięcznie. Równolegle,
systematycznie topnieją nasze rezerwy walutowe. Zagrożenie to słusznie wyciąga
na światło dzienne ekonomista Marcin Mróz w felietonie ze świątecznego wydania
gazety „Parkiet", uwypuklając ryzyko dalszej deprecjacji złotego. Miejmy to na
uwadze również w kontekście gwałtownie słabnącej koniunktury i silnie kurczącego
się wskaźnika wyprzedzającego wyliczanego przez BIEC (spada nieprzerwanie od
półtora roku). Jeśli zastój gospodarczy w Europie Zachodniej (nabywającej ponad
połowę polskiego eksportu) się utrwali, to nawet marne 2,5 proc. PKB w 2009 r.
będzie dobrym wynikiem.
Drugą istotną daną, zwłaszcza z punktu widzenia rynku nieruchomości, będzie
publikowany we wtorek indeks S&P/Case-Shiller (odczyt za październik),
obrazujący zmiany cen domów w 20 amerykańskich aglomeracjach. Oczekuje się
uśrednionego spadku cen o blisko 18 proc. Wartością referencyjną dla tego
wskaźnika jest 100 pkt z początku 2000 r. Ostatni odczyt za wrzesień wynosił
150, co oznacza 50-procentową średnią aprecjację lokali w ciągu niemal 9 lat.
Przy założeniu ciągłej kapitalizacji daje to zysk ledwie 5 proc. rocznie. A więc
gdzie te kokosy z posiadania lokalu? W otoczonych splendorem bogactwa i luksusu
Las Vegas, Los Angeles czy San Francisco ceny spadły niemal o 30 proc. Według
najnowszego raportu skutki kryzysu odczuwa pełny finansowej śmietanki Londyn. To
powinno dać do myślenia wszystkim tym, którzy z uporem maniaka lansują tezę o
odporności polskiego rynku nieruchomości na obecne zawirowania kredytowe.
To co widzieliśmy w ciągu minionych kilku lat to dzika spekulacja, po której
następuje powrót do wartości godziwych, przy czym jest to powrót dość brutalny
dla wielu łasych na łatwe zyski tudzież podatnych na medialne socjotechniczne
manipulacje. Czymże takim bajecznym kusi Sopot, Zakopane czy duża część
Warszawy, żeby metr kwadratowy miał tam kosztować kilkanaście tysięcy złotych? W
skali ogólnopolskiej stoimy u progu długo odraczanej ale nieuniknionej wojny
cenowej deweloperów. Z pożytkiem dla potencjalnych klientów i docelowo całej
gospodarki.
Grawitację cen ku poziomom akceptowalnym, a przede wszystkim bardziej
osiągalnym można uznać jako swoiste spłacenie długu przez ogarnięty bąblem
rynek. Zbyt wysokie rachunki zapłacone przez tych, którzy posłuchali nagonki
zwracają się w postaci dużo niższych rachunków za lokum wszystkim tym, którzy
czają się na zakup ale nagonce tej nie ulegli.
Koniec końców, poważny handel akcjami poparty miejmy nadzieję solidnymi
obrotami, powróci dopiero w poniedziałek 5 stycznia 2009 r. Do tego czasu można
pokusić się o analizę rocznych statystyk giełdowych, których w gazetach tuż po
Nowym Roku będzie pod dostatkiem.