Zmęczenie bessą po polsku
Ubiegłotygodniowe gradobicie fatalnych danych makroekonomicznych z USA nie przeszkodziło naszemu parkietowi w samotnym powiększaniu wzrostów. Niektórzy komentatorzy nazywają taką rozbieżność przeciwfazą i słusznym jest pogląd, że stan ten nie może być trwały. Jednak z rynkiem się nie dyskutuje, a piewcy dalszej bessy stojący po krótkiej stronie rynku (kontrakty futures na WIG20) zdążyli już dostać dobre 200 punktów po kieszeni. Najbardziej wiarygodnym sprawdzianem kondycji byków będzie głębokość nieuchronnej korekty. Patrząc czysto technicznie, wskaźnik największych spółek nie powinien spaść poniżej szczytów konsolidacji z drugiej połowy lutego (okolice 1420 pkt), opuszczonej górą w ostatnią środę.

Jak na razie naszym kupującym znikąd nie nadchodzi pomoc. W zgodzie z napływającymi fatalnymi danymi indeks S&P500 praktycznie bez walki osuwa się, poddając kolejne poziomy. Listopadowy dołek 741 pkt został już daleko powyżej, gdyż piątkowe zamknięcie wypadło na 683 pkt. Ten uporczywy swobodny spadek został wprawdzie zatrzymany pół godziny przed zakończeniem piątkowej sesji, a dołek wytyczono na poziomie 666 pkt. Gdyby faktycznie na tym poziomie zakończyło się piekło bessy, to liczba ta byłaby wielce symptomatyczna. W długim terminie potencjalnych kupujących przyprawia o malaryczne dreszcze megaformacja podwójnego szczytu na tym indeksie, kreślona przez 12 lat. Jak na razie widać ogólną rezygnację, co jest zmianą jakościową w porównaniu z minioną jesienią, gdy w okolicach minimów były liczne gwałtowne korekcyjne zrywy.

Mimo to silne wyprzedanie rynku zwiększa prawdopodobieństwo wystąpienia emocjonalnego i bardzo dynamicznego odbicia zwanego bear rally. W takiej sytuacji pokaźna grupa złapanych w pułapkę bessy ucieka z rynku, pospiesznie ucinając straty. Nie można więc wkrótce wykluczyć 1-2 sesji ze zwyżkami nawet o 3-4 proc. Warto również zauważyć dywergencję indeksu S&P500 z NASDAQ100, gdyż ten ostatni nie przebił swoich dołków z listopada ubr.

Spróbujmy się wgłębić w specyfikę dwutygodniowych wzrostów na GPW. Niecodzienna siła naszego rynku jest tematem powszechnej dyskusji. Całkiem sensowny jest pogląd, według którego uprzednio zebraliśmy niezasłużone cięgi za inne mocno kulejące gospodarki naszego regionu (Węgry, Ukraina, kraje nadbałtyckie). Wpisywałoby się to w koszykowy styl myślenia zagranicznych (głównie amerykańskich) zarządzających funduszami, którzy na dany sygnał ewakuują inwestycje z całego regionu, nie bacząc na istotne różnice między poszczególnymi krajami. Nieumiejętność odróżnienia Dniestru czy Dunaju od Wisły kładzie się cieniem na faktycznych kompetencjach śmietanki tamtej finansjery. Niewykluczone, że z promocji skorzystały i do zakupów przystąpiły rodzime OFE, którym przydałoby się wreszcie nieco zabłysnąć po zmasowanej negatywnej kampanii medialnej wokół ich inwestycyjnych dokonań (w dużej mierze niestety słusznej).

W połowie lutego znaleźliśmy się na przeciwległym biegunie względem sytuacji z połowy 2007 r., gdy balon giełdowy był napompowany do monstrualnych rozmiarów. Takie niedopasowanie wycen (obecnie niedowartościowanie) rodzi okazje inwestycyjne, które u nas najwyraźniej bardziej odważni gracze postanowili wykorzystać. Szczególnie intensywnie kupowano walory KGHM, drożejące w ubiegłym tygodniu o 27 proc.

Poniedziałkowy poranek przebiega pod znakiem wyczekiwanej korekty. Przed godz. 11 indeks WIG20 osunął się do 1440 pkt. Swoją rolę może odgrywać już zniecierpliwienie tym bardziej, że futures na indeksy amerykańskie notują teraz grube minusy. W tym tygodniu kluczowym odczytem wydaje się dynamika sprzedaży detalicznej w USA za luty. Poznamy ją w czwartek o 13.30 naszego czasu (w miniony weekend za oceanem pchnięto zegary o godzinę, zatem my w ramach swojej sesji obejmiemy dodatkową godzinę tamtejszej sesji). Z naszego punktu widzenia ważne będzie również podawane w piątek saldo rodzimych obrotów bieżących za styczeń (oczekuje się deficytu w wysokości 1,4 mld euro). Negatywna niespodzianka odciśnie swoje piętno zwłaszcza na złotym.

Pomimo całej tej gospodarczej mizerii uważam, że już tylko jakaś najnowsza odsłona kataklizmu finansowego pokroju np. upadku Citigroup byłaby władna sprowadzić nasze indeksy w rejony dołków z 18 lutego. W przeciwnym razie można się nieśmiało oswajać z poglądem o zakończeniu bessy, co nie musi bynajmniej oznaczać automatycznego rajdu do góry. Jednakże dotarcie w okolice 1600 pkt na indeksie WIG20 w horyzoncie kilkunastu sesji wcale by mnie nie zdziwiło.